Andrzej Dobrowolski: Cenię sobie prywatność
28 maja 2025
Andrzej Dobrowolski – dziennikarz, autor analiz politycznych, komentarzy i recenzji. Korespondent Polskiej Agencji Prasowej w Nowym Jorku. Napisał książkę pt. „Nowojorski sen”, wydaną przez Związek Polskich Pisarzy na Obczyźnie, z siedzibą w Londynie. I właśnie przy tej okazji spotykamy się z autorem, który podczas rozmowy wyznał, że nawet jeśli cierpi na tym jego wizerunek, to nie wpycha się przed innych do kamery czy obiektywu.
Jesteś bardzo tajemniczą osobą. Praktycznie nie ma Cię w Internecie. Na obwolucie książki nie ma żadnej informacji na Twój temat. Nie znalazłam również ani jednego Twojego zdjęcia. Dlaczego tak jest?
Nie sądzę, żeby moje życie było owiane tajemnicą, ale nie cierpię wywlekania na zewnątrz najbardziej osobistych spraw. Znam swoją wartość i nie obnoszę się z fałszywą skromnością, ale nie jestem gwiazdorem filmowym, ikoną sportu, Lewandowskim, Świątek czy wziętym politykiem. Nie uważam się za osobę publiczną i w moim przekonaniu nie mam żadnego obowiązku dzielenia się każdą moją słabością, pryszczem, który wyrósł mi niespodzianie na nosie, czy jakimś mniejszym lub większym dokonaniem. Na obwolutę książki nie bardzo miałem wpływ, ale kiedy wpiszesz w Google moje nazwisko i tytuł książki, znajdziesz w Amazonie trochę informacji na mój temat.
Co do nieobecności w Internecie, nie jest to prawda. Niemal każdego dnia pojawia się kilka tekstów, które napisałem. Tak się jednak składa, że dokładnie tak samo jak ja nazywał się jeden z polskich, nieżyjących już kompozytorów muzyki poważnej i zasłużenie zdominował online hasło „Andrzej Dobrowolski”. Jeśli jednak napiszesz moje nazwisko i obok PAP, na pewno zawsze coś znajdziesz. Nie chcę teraz tłumaczyć, na czym polega działalność PAP, bo to inna bajka. Krótko mówiąc, piszemy informacje, które prenumerują gazety, radio, telewizja, portale i inne instytucje. Przedrukowują nasze teksty, ale najczęściej z pominięciem naszych nazwisk. Pozostajemy zatem w dużym stopniu anonimowi.
Znajomi, także za granicą, natrafiają w Internecie na mój udział w, nielicznych zresztą, programach radia NPR czy w polskiej i lokalnej nowojorskiej telewizji. Paradoksalnie częściej się to zdarzało podczas pracy w skromnym polskim, wydawanym w Ameryce „Nowym Dzienniku” aniżeli dla PAP, ale nie spędza mi to snu z powiek. Nie mam takich potrzeb, to mnie nie definiuje.
Fotografować się nie lubię. Okazji do robienia zdjęć ze sławami tego świata miałem bez liku. Ze względów zawodowych spotykałem się z prezydentami, premierami, gubernatorami, senatorami, posłami, ministrami, artystami, pisarzami – nie tylko zresztą polskimi i amerykańskimi. Byłoby w moim odczuciu niedorzecznością nachalne ładowanie się przed nimi do obiektywu lub kamery.
Kiedyś pan prezydent Lech Wałęsa, którego w odróżnieniu od większości rodaków autentycznie podziwiam i cenię, przyciął mi, że jak pełnił tę funkcję, to się z nim fotografowałem, a teraz już nie. Nie chciałem się tłumaczyć, że wcześniej też sobie z nim zdjęć nie robiłem. Nie jest to dla mnie najważniejsza sprawa.
Inna rzecz, że to, co niektórzy z naszych rodaków, w tym najbardziej utytułowani, zrobili z twórcą „Solidarności”, nie wymyśliłby nawet najbardziej awangardowy twórca teatru absurdu. Człowieka, który stanął na czele 10-milionowego ruchu inicjującego upadek komunizmu, stał się na świecie legendą, a już bez pomocy innych doprowadził do wyeksmitowania wojsk rosyjskich z Polski, jako pierwszy wystąpił z hasłem „Polska do NATO” w czasach, kiedy wydawało się to zupełnie niemożliwe – sprowadzić do roli „agenta Bolka” to czysty surrealizm.
Inni na panu Wałęsie i „Solidarności” robiliby pewnie do dzisiaj niezłą kasę. My to być może największe globalne osiągnięcie Polski w historii skutecznie unicestwiliśmy. W rezultacie teraz symbolem runięcia komunizmu pozostaje Mur Berliński, choć padł jak kostka domina po tym, co nastąpiło w Gdańsku i całej Polsce. Mam na to swoje określenie: „widzimy mrówkę, a jesteśmy niezdolni dostrzec słonia”.
Opowiedz nam choć trochę o sobie. Gdzie się urodziłeś, chodziłeś do szkoły? Co i gdzie studiowałeś?
Znów stawiasz mnie w niekomfortowej sytuacji, każąc mówić o sobie. Jako pewnie jeden z nielicznych urodziłem się autentycznie w szkole, w małej miejscowości Siedliska niedaleko Tarnowa, gdzie zostali zesłani nakazem pracy w PRL moi dziadkowie. Dziadek, mój mentor, wzór do naśladowania i wielka miłość, był dyrektorem, a babcia nauczycielką polskiego. Przyjechała tam na poród moja mama.
Całe moje polskie życie było związane z Krakowem. Studiowałem krótko matematykę, ale nie odziedziczyłem talentu ani po dziadku, ani po jednym z dalszych wujków, profesorze UJ, ani też dwóch kuzynach naukowcach, matematykach-fizykach. Spędziłem kilka lat na AGH. Z ogromnym pożytkiem dla polskiej technologii, techniki, branży inżynieryjnej i samego siebie, szczęśliwie tych studiów nie skończyłem. Mam tytuł magistra filmoznawstwa UJ, a w Nowym Jorku Master of Arts z nauk politycznych. Z różnych przyczyn do stopnia doktora do końca nie dobrnąłem.
Kiedy i w jakich okolicznościach zdecydowałeś się na wyjazd do Stanów?
Kiedy tworzyła się „Solidarność” w Polsce, po raz pierwszy dostałem paszport i wyjechałem do pięknego, spokojnego wówczas i przypominającego mi Kraków Wiednia, gdzie mieszka szwagierka mojej siostry. Już tam zaczęły do mnie docierać wieści wskazujące jasno, że „Solidarność” będzie miała problemy.
Tymczasem z Nowego Jorku zaczął mnie bombardować kilka razy dziennie telefonami dobry krakowski przyjaciel, a późniejszy szwagier, Mirek, który też otarł się o Wiedeń. Tak dręczył wezwaniami do amerykańskiego raju, że w to nieopatrznie uwierzyłem i ruszyliśmy z jego siostrą za ocean.
Jakie były Twoje początki w USA i kiedy dołączyłeś do drużyny PAP-u?
Dzięki Mirkowi początki były gładkie. Zapewnił nam w pierwszych miesiącach mieszkanie i pomógł w kontakcie z „Nowym Dziennikiem”, gdzie po tygodniu już pracowałem etatowo dzięki skromnym doświadczeniom dziennikarskim z Krakowa. Zbiegło się to z odejściem jednej z redaktorek do BBC i otworzyło się miejsce.
„Nowy Dziennik” był wtedy jedyną w Nowym Jorku i jedną z nielicznych w Ameryce polską gazetą, mającą renomę najlepszej z polonijnych na świecie, z którą przez wiele lat, choć z przerwami, mocno się związałem. Po drodze był oddział Radia Wolna Europa/Radia Swobody w Nowym Jorku i niedługi pobyt w Monachium, gdzie nie bardzo mi się podobało. Byłem też redaktorem naczelnym dwóch polonijnych miesięczników, korespondentem Radio France International, wykładowcą w Mercy College i okazjonalnie w Queens College, gdzie zastępowałem chorego profesora.
W PAP miałem ofertę pracy na pół etatu jako korespondent z ONZ, ale początkowo nie mogłem jej przyjąć ze względów finansowych. Związałem się z agencją ostatecznie w 2010 roku. Pamiętam, że pierwszy tekst napisałem o przebywającej w Ameryce pisarce Dorocie Masłowskiej i tak już zostało.
Czy jesteś szczęśliwy żyjąc i mieszkając w USA?
Świetne pytanie. Proszę o następne. Jestem obywatelem królewskiego miasta Krakowa, który zasiedział się nie wiedzieć po co w Nowym Jorku.
Jak spędzasz wolny czas? Czy oprócz pracy masz jeszcze inne pasje?
Nie bardzo wiem, co znaczy pojęcie „wolny czas”, nie pamiętam, kiedy tego ostatnio doświadczyłem. Jestem pewnie trochę skrzywiony, ale to, co dla innych może być pasją: książkę, kino, operę – traktuję raczej jako obowiązek zawodowy. Odkąd przeprowadziłem przed laty wywiad z Robertem Lewandowskim, lubię oglądać jego mecze. Poza tym staram się codziennie ruszać, by rozprostować kości po siedzącej pracy. Prawdziwą pasją byłoby dla mnie robienie filmów (fabularnych). Niestety to nie wypaliło.
Czy myślisz o emeryturze i powrocie do Polski?
Jeśli tylko zdrowie dopisze, nie przewiduję oddania się życiu emeryta. Czy wróciłbym do Polski? Gdyby to tylko ode mnie zależało, do Krakowa wróciłbym nawet dzisiaj na piechotę. Najbliższe mi obecnie osoby, moje córeczki Julia i Joanna, są rodowitymi nowojorczankami (z Manhattanu!). Młodsza mieszka i pracuje teraz we Wrocławiu, ale lubi zmiany i nie wiem, na jak długo tam zostanie. Jest zresztą już drugi raz w tym roku służbowo w Ameryce. Najchętniej chciałbym mieszkać i w Krakowie, i trochę w Nowym Jorku. Zobaczymy, jak się to ułoży.
Jakie wydarzenie, które opisałeś jako dziennikarz, najbardziej utkwiło w Twojej pamięci?
Zdecydowanie cały wieloletni, żmudny proces walki o przyjęcie Polski do NATO. Chociaż dzisiaj niewiele osób o tym pamięta, przeciwnikami rozszerzenia Sojuszu Północnoatlantyckiego byli początkowo praktycznie w Ameryce wszyscy.
Polonii nagle urosły skrzydła, znaczącą rolę odegrał mobilizujący nieruchawych ludzi do aktywnej batalii „Nowy Dziennik”. Dla dziennikarza był to niezwykle fascynujący okres. Miałem z tej okazji możliwość rozmowy z wieloma ważnymi ludźmi ze świata politycznego w Ameryce, w tym z senatorem, a później prezydentem Joe Bidenem. Szkoda, że wielu Polaków zapomina o jego zasługach w dziele finalizacji tego najistotniejszego bodaj dla kraju w historii wydarzenia.
Co spowodowało, że zdecydowałeś się napisać książkę „Nowojorski sen”?
Nie będę czarował, że piszę od dziecka i urodziłem się z gęsim piórem w ręku. Komputerów w obecnym znaczeniu nie było. Jeszcze w liceum mama pisała za mnie wypracowania z polskiego, bo miałem bardziej intrygujące i pochłaniające mnie zajęcia.
Dziennikarstwem zająłem się z konieczności, bo nie przyjęli mnie na reżyserię do filmówki w Łodzi. Żeby robić coś choćby trochę podobnego, zacząłem pisać najpierw recenzje teatralne. Moje pierwsze wywiady w życiu były z Andrzejem Wajdą, a następnego dnia z Danielem Olbrychskim. Kiedy dostałem etat w redakcji, trzeba było zajmować się wieloma różnymi tematami. Zakończyły się mrzonki i nastało codzienne dziennikarskie rzemiosło. Mam nadzieję, że rzemiosło w tym szlachetnym znaczeniu.
Ponieważ kiedyś władowała się na mój samochód jadąca na czerwonym świetle kobieta, miałem trochę dni chorobowych, wziąłem sobie urlop i przez miesiąc mogłem się oderwać od tekstów dziennikarskich. Siłą bezwładu zacząłem pisać coś innego. Nie znałem żadnej książki o Polakach w Ameryce, a coś się w moim umyśle na ten temat osadziło i tak właśnie, o ile dobrze pamiętam, powieść się narodziła.
Czy ta książka to w gruncie rzeczy Twoja autobiografia
Ależ skąd, to fikcja. Jest co prawda kilka realnych postaci na dalszym planie, ale fabułę i głównych bohaterów wymyśliłem. Jak to niektórzy pisarze powiadają – z głowy, czyli z niczego.
Czy masz jeszcze jakieś marzenia, czy jesteś człowiekiem spełnionym?
Mam do tego trochę inne podejście. Termin „marzenie” implikuje, że coś kombinujemy, ale w istocie nie jest to realne. Nie powinno się jednak wszystkiego oddawać walkowerem. Co do mnie, mam kilka planów, projektów. Łatwe rzeczy są na ogół mało wartościowe, nie przynoszą satysfakcji.
Ludzie sukcesu przyznają często, że mają lub mieli szczęście. Ja, oprócz zdrowia, chyba tego nie zaznałem. Wszystko musiałem w tym trudnym kraju pazurami wyrywać życiu. Nie spodziewam się w tym względzie zmian. Spełnienie to koniec. Natomiast jeśli się coś uda znaczącego osiągnąć, będzie może okazja, żeby o tym pogadać.
Wspaniale się z Tobą rozmawiało. Bardzo dziękuję i jednocześnie zapraszam na spotkanie autorskie i rozmowę o Twojej książce do Fundacji Kościuszkowskiej, które odbędzie się w niedzielę, 25 maja o godzinie 16.00.
Dziękuję i również zapraszam.
Autor: Ella Wojczak, Polish Theatre Institute in the USA
Autor zdjęcia 1: materiały prasowe
Autor zdjęcia 2: zdjęcie z archiwum prywatnego A. D.
Artykuł Andrzej Dobrowolski: Cenię sobie prywatność pochodzi z serwisu Nowy Dziennik.
czytaj cały artykuł...