Nowa Zelandia – perła natury
20 maja 2025
Każdy z nas pragnie pojechać do jakiegoś wymarzonego miejsca. Może ono być blisko, może też znajdować się na końcu świata. Co nas do nich ciągnie? Dla jednych głównym powodem jest ich piękno, chęć doznań religijnych, poznanie rodzinnych stron przodków, architektura, zabytki, różnorodność fauny i flory i tysiąc innych, których wymienienie zajęłoby za dużo miejsca.
Zachłanni, tacy, jak ja, mają takich miejsc kilka, a nawet więcej. Dla mnie jednym z nich była Nowa Zelandia. Już parę dekad temu zaczytywałem się w reportażach podróżujących dziennikarzy, na nazwiska których nie zwracałem uwagi. O ile pamiętam, wszyscy pisali laurki o przyrodzie, krajobrazach, cudach natury, łatwym życiu i miło usposobionych ludziach.
Gdy byłem trochę starszy zacząłem wątpić w to, o czym czytałem, bo wydawało mi się, że niemożliwością jest, żeby gdzieś na świecie panowała taka sielanka. Kiedy tylko natrafiałem w prasie na jakiś artykuł, czytałem go od deski do deski i powoli utrwalałem się w przekonaniu, że jednak taki wspaniały kraj istnieje. Musiałem w nim postawić swoją stopę.

***
Na kilka wieków przed przybyciem holenderskiego odkrywcy Abela Tasmana i brytyjskiego kapitana Jamesa Cooka na tereny dzisiejszej Nowej Zelandii, w X wieku przypłynął tam nawigator z Tahiti Kupe. Był on pierwszym Polinezyjczykiem, który dotarł na nieznaną wówczas wyspę. Maorysi twierdzą, że to on i jego żona Kuramarotini nadali odkrytemu lądowi maoryską nazwę Aotearoa – „kraina długiej białej chmury”. Później, w 1665 roku pojawiła się ona na mapie holenderskiej jako Nowa Zelandia – nazwa pochodziła od prowincji Zelandia tego europejskiego kraju. I tak już zostało.
Wyjazd, a raczej przygotowania do wyjazdu na ten odległy ląd pochłaniają nadzwyczaj dużo czasu. Zdumiony byłem obostrzeniami, co można, a czego nie można mieć w bagażu, jakie kary grożą za nieprzestrzeganie przepisów i jaka jest ilość biurokratycznych, papierów, które należy wypełnić. I tak bezwarunkowo zabronione jest wwożenie produktów roślinnych i zwierzęcych oraz wszelkiej żywności. Każdy obcokrajowiec, a nawet obywatel Nowej Zelandii musi wypełnić aplikację podróżną i deklarację podróży z dziesiątkami zbędnych pytań. Odnosiłem wrażenie, że kwalifikują mnie na lot na Księżyc. Oczywiście trzeba za nie płacić odpowiednio 17 i 100 dolarów nowozelandzkich, co sprowadza się do tego, że jest to podatek wjazdowy. Wszystko należy wypełnić internetowo, łącznie ze zrobieniem telefonem komórkowym zdjęcia o wymiarach takich i takich. Za pierwszym razem na fotce część mojej twarzy znajdowała się w cieniu i została odrzucona. Na szczęście za drugim razem się udało.
Absurdem tego procesu jest to, że deklarację podróżną należy wysłać nie wcześniej niż na 24 godziny przed przylotem, co jest wielkim utrudnieniem dla podróżującego, bo zwykle jest już w drodze i nie ma możliwości jej wysłania z powodu braku połączenia internetowego. Mnie się udało, bo dzięki przesiadce w Melbourne, skorzystałem z darmowego lotniskowego Wi-Fi. Ostatecznie w razie braku takiej opcji można to zrobić na drukach po przylocie.
Czy te wymogi służą tylko do ściągania pieniędzy z turystów? Absolutnie nie. Moim zdaniem oprócz nabijania państwowej kasy, jest to próba ograniczania napływu obcokrajowców, którzy z roku na rok coraz liczniej zjeżdżają z całego świata. W 2018 roku Nową Zelandię odwiedziło 3,8 mln turystów, co jest wzrostem o 1,8 mln w stosunku do roku poprzedniego. W 2024 roku miało tu przyjechać pięć milionów – więcej niż liczy populacja kraju wynosząca 4,8 mln. Pandemia COVID-19 jednak zahamowała ten trend i przybyło tylko 3,3 mln osób z zagranicy.
Innym sposobem obrony przed napływem zagranicznych gości, o czym się nie mówi, jest celowo utrzymywana słaba sieć hoteli i miejsc noclegowych. Poza większymi miastami, których policzyć można na palcach jednej ręki, nigdzie się ich nie widzi. Znalezienie jakiejkolwiek „miejscówki” bez wcześniejszej rezerwacji graniczy z cudem. Spotykałem ludzi, którzy godzinami jeździli po bliższej, czy dalszej okolicy w poszukiwaniu pokoju do przespania się. Część z nich decydowała się na nocleg w samochodzie, który nie wszędzie jest dozwolony.
A jak my, bo tworzyliśmy czteroosobową grupę, z tym sobie poradziliśmy? Wszędzie, gdzie zatrzymywaliśmy się na noc, mieliśmy zrobione i opłacone rezerwacje, które zaklepaliśmy kilka miesięcy wcześniej. Gdybyśmy chcieli to zrobić niedługo przed wylotem, szanse na znalezienie, tam, gdzie chcieliśmy, byłyby marne. Wszystkie znajdowały się w prywatnych domach lub mieszkaniach (Airbnb), które właściciele wynajmują na krótki, zwykle od jednego do kilku dni, termin.
Nowozelandczykom nie tylko nie w smak jest zalew turystów, niechętnie przyjmują obcokrajowców, którzy się chcą tam osiedlić na stałe. Przepisy imigracyjne są bardzo restrykcyjne i są ciągle zaostrzane. Najliczniejszymi nacjami, chcącymi zamieszkać w Nowej Zelandii są Chińczycy i obywatele Indii. Nikt z przybyszów nie może się dostać na terytorium tego kraju przechodząc zieloną granicą, tak jak to się dzieje np. w USA, ponieważ takowej tu nie ma. Aby się tu dostać trzeba korzystać z drogi powietrznej lub wodnej, na których obowiązuje kontrola graniczna.

Po krótkim okresie poluzowania imigracji na rynku pracy, po tym, jak Nową Zelandię opuściła rekordowa liczba 130 tys. mieszkańców, którzy odczuwali podskakujące ceny, wysokie stopy procentowe, drożyznę na rynku nieruchomości i wzrastające bezrobocie, o wizę pobytową znowu jest trudno. Rząd cofa częściowo ułatwienia wprowadzone w 2022 roku, kiedy przybyszom obiecywano szybki proces formalności imigracyjnych w ramach specjalnego programu wiz pracowniczych. Jego popularność przeszła wszelkie oczekiwania. Do tego wyspiarskiego kraju przyjechało 173 tys. imigrantów. To rekordowa liczba w jego historii.
Teraz wymagania wobec nich są wyższe. Lepsza znajomość języka angielskiego, jeżeli nie jest on ich językiem ojczystym, wyższe kwalifikacje zawodowe i wiek poniżej 55 lat. Trzeba pamiętać, że taka polityka imigracyjna ma miejsce w kraju, w którym na 75 procentach powierzchni na jeden kilometr kwadratowy przypada mniej niż jeden człowiek.
***
Jeżeli ktoś mówi, że Nowa Zelandia leży na końcu świata, nie przesadza. Oczywiście, jeżeli mówi to Polak, czy Amerykanin. I dla jednego i dla drugiego to kawał do przebycia, a więc prawie cała doba siedzenia w samolocie. Z najbliższego lądu, Australii, jest około 1600 km i leci się nieco ponad trzy godziny. My naszą przygodę z Nową Zelandią rozpoczęliśmy od największego miasta kraju – Auckland. Po wylądowaniu skrupulatnie nas wypytywano, czy nie przywozimy żywności i produktów pochodzenia zwierzęcego. Obeszło się bez otwierania bagaży, ale na sąsiednim stanowisku przybyszom „na wylot” przeszukiwano walizki i plecaki. Wypożyczyliśmy samochód, który jest tu niezbędny, gdyż wszędzie jest daleko, a komunikacja masowymi środkami transportu jest słabo rozwinięta i droga. Nazajutrz rano nie odpaliła nam nasza Toyota, ale dzięki „kopniakowi” dobrych ludzi Maorysów, którzy blisko nas parkowali i sami spytali, czy potrzebujemy pomocy, zdołaliśmy uruchomić nasz samochód. Później przez cały pobyt na Wyspie Północnej nie mieliśmy z nim kłopotów.
Auckland mimo to, że nie jest stolicą, pozostaje najważniejszym ośrodkiem naukowym, kulturalnym, gospodarczym i finansowym kraju. Tu koncentruje się prawie cała imigracja, głównie z powodów związanych z rynkiem pracy. Miasto jest eleganckie, czyste, tętniące życiem. Pospacerowaliśmy nabrzeżem dzielnicy Wynyard, gdzie cumują jachty, łodzie motorowe i statki wycieczkowe. Podarowaliśmy sobie 156-metrową Sky Tower, skąd rozpościera się piękny widok na cały gród, gdyż trzeba by było czekać w długiej kolejce. Za to wcześniej pojechaliśmy na zaplanowany trekking Te Henga na południe od plaży Mariwa na szczyt spadzistego klifu. I tu właśnie rozpoczęliśmy, nie waham się użyć tego słowa, pielgrzymkę do nieokiełzanej natury, która nas tu przyciągnęła.

I tak obowiązkowym punktem szlaku było malowniczo położone 1250-akrowe wzgórza, farmy owiec i bydła, które posłużyły za plan filmowy Hobbiton, na którym kręcono trylogie „Władca Pierścieni” i „Hobbit” – klasycznych dzieł J.R.R. Tolkiena w adaptacji Petera Jacksona.
W 1999 roku rozpoczęto budowę 39 ziemnych domków montowanych z nieobrobionego drewna, sklejki i polistyrenu. Dąb górujący nad Bag End został ścięty i przetransportowany z okolic Matamata. Sztuczne liście przywieziono z Tajwanu i drutami przymocowano do gałęzi. Młyn i most z podwójnym łukiem zostały zbudowane z rusztowania, sklejki i tworzyw sztucznych. W projekt zaangażowany był rząd i wojsko. Kilka pomieszczeń, w których zamieszkiwały ludziki, udostępniono zwiedzającym. Wszystko, co się w nich znajduje jest miniaturowych rozmiarów, ale wygląda realistycznie.


Ekranizacja Tolkiena okazała się międzynarodową sensacją, a suma wszystkich korzyści była na tyle znacząca (około 200 mln dolarów), że rząd powołał nowego ministra odpowiedzialnego za promocję marki za granicą. Jednym z przejawów tego było pomalowanie samolotów linii Air New Zealand w wizerunki postaci z filmów. Nie mogłem wyjść z podziwu zmysłu marketingowego, który przyciąga tysiące (nie podano mi nawet przybliżonej liczby) gości dziennie.
druga część reportażu ukaże się w następnym numerze „Nowego Dziennika”
Autor tekstu i zdjęć: Wiesław Cypryś
Artykuł Nowa Zelandia – perła natury pochodzi z serwisu Nowy Dziennik.
czytaj cały artykuł...