Nowa Zelandia – perły natury część II
19 czerwca 2025
Druga część relacji z fascynującej podróży po Nowej Zelandii, podczas której autor – Wiesław Cypryś – odwiedził nie tylko najbardziej znane, słynne atrakcje w tym niezwykłym kraju, lecz także zagłębił się w mniej uczęszczane, a równie zapierające dech w piersiach rejony.
Po przejeździe około 70 km na nocleg do miasta Rotorua, wyruszyliśmy do obszaru innego rodzaju zjawisk, które w Nowej Zelandii bezwzględnie należy odwiedzić – geotermalnych. Na jego terenie znajdują się gejzery, bagna błotne, stawy termalne, wodospady, lasy i źródła wód siarkowych. Najbardziej znany gejzer Lady Knox dokładnie o godzinie 10:15 rano wypluwa z siebie mieszankę wody i pary na wysokość do 20 m. Żeby nikt nie sądził, że natura działa z taką precyzją powiem, że przed wyznaczoną minutą wybuchu pracownik parku wsypuje do jego gardła jakiś proszek, który powoduje tę reakcję. Zebrani fotografują i nagrywają scenę, jakby byli świadkami niespotykanego zjawiska. Jeżeli ktoś widział wytrysk gejzera Old Faitful w Parku Narodowym Yellowstone w Wyoming w Stanach Zjednoczonych, ta scena nie zrobi na nim żadnego wrażenia.

To, co dotychczas oglądaliśmy nie wymagało specjalnego fizycznego wysiłku, więc nadszedł czas, żeby użyć swoich mięśni. Wieczorem, po kolacji przygotowywaliśmy się do 20-kilometrowego wyczerpującego trekkingu w Parku Narodowym Tongarino, na który należało wyruszyć wcześnie rano, gdyż przejście trasy zajmuje 8-9 godzin. Gdy wszystko było gotowe zaglądnęliśmy na stronę internetową placówki, czy nie ma jakiś nowych informacji, ponieważ wcześniej podawano, że w nocy temperatura powietrza spadnie poniżej zera i ma padać lekki śnieg. Prognoza na dzień też nie była najlepsza. Miał padać deszcz. W związku z tym dyrekcja parku zdecydowała się zamknąć trasę. W uzasadnieniu objaśniano, że często na szlak wyruszają turyści bez odpowiedniego obuwia, ubioru i sprzętu, nie mający doświadczenia i przeceniający swoje siły. Z bólem serca przyjęliśmy tę wiadomość i alternatywnie objechaliśmy jezioro Te Whaiau wokół.

Prognoza okazała się trafna: lało przez niemal cały dzień. Tylko od czasu do czasu wychodziło słońce, co pozwoliło nam wyjść z samochodu i fotografować piękne zalesione wzgórza.
Następnym punktem naszego wojażu po Wyspie Północnej była wycieczka do jaskiń Waitomo. Nie są to zwykłe podziemne przejścia, jakich na globie jest pełno. To fenomen na skalę światową, gdyż znajdują się jedynie w Australii i Nowej Zelandii. Główną atrakcją tej tutaj jest przejażdżka łodzią przez jaskinię świecących robaczków. Płynie się w zupełnej ciemności, żeby lepiej zobaczyć ten jedyny w swoim rodzaju ewenement. Na sklepieniach wiszą setki tysięcy robaczków, które z daleka wyglądają jak gwiazdki na bezchmurnym niebie. Zdjęcia i filmiki nie oddają tego, co doznaje się, widząc je na własne oczy.


To był jeden z ostatnich naszych przystanków na Wyspie Północnej. Musieliśmy jednak wrócić do Auckland (około 180 km), na nocleg, który zlokalizowany był blisko lotniska, żeby jeszcze przed świtem oddać samochód i polecieć do Queenstown na Wyspie Południowej.
Po wylądowaniu, powtórzyliśmy manewr z pierwszego etapu podróży, czyli pożyczyliśmy auto. Ponieważ mieliśmy do pokonania prawie 200 km i zanosiło się na, jakże inaczej, potężny opad deszczu, a nie chcieliśmy w takich warunkach przemieszczać się krętą, licznie uczęszczaną drogą, postanowiliśmy tylko na chwilę zatrzymać się w mieście i szybko jechać do miasteczka Te Anau, gdzie czekał na nas piękny dom i gdzie zastaliśmy najlepsze warunki noclegowe w całej podróży. Ale też kosztował nas najdrożej.
Wybór miejscowości również okazał się trafnym posunięciem, gdyż do najważniejszej atrakcji wyjazdu – Milford Sound – mieliśmy 120 km, a nie 290 z Queenstown, skąd wyjeżdża większość turystów i skąd od wczesnych godzin rannych wyruszają autobusy wycieczkowe.
Milford Sound leży na terenie Parku Narodowego Fiordland, który jest największym z 13 parków narodowych Nowej Zelandii. Wpisany jest na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Zatoka została uformowana w czasie ostatniej ery lodowcowej – lodowiec spływając do morza wyżłobił głęboki rów. Po wycofaniu się lodowca dolinę zalały wody Morza Tasmańskiego. Liczącą w najdłuższym miejscu prawie 20 km zatokę otaczają formacje skalne sięgające średnio 1200 metrów. Najbardziej znane wzniesienie – Słoń – ma wysokość 1717 metrów i rzeczywiście ma kontury tego zwierzęcia.

Wiedzieliśmy, że Milford Sound to najbardziej deszczowy region w kraju i jeden z największymi opadami na świecie. Deszcz pada tu 183 dni w roku. Miało porządnie lać w dniu naszego pobytu, ale na przekór statystyce, świeciło słonce i tylko od czasu do czasu na niebie pojawiały się chmury. Żeby w pełni doświadczyć piękności tego miejsca trzeba się wybrać na 2-godzinną przejażdżkę statkiem, który podpływa pod liczne wodospady, urwiska, skały i przełęcze. Z ręką na sercu wyznaję, że to jedno z najwspanialszych doznań wzrokowych w moim życiu, którego nigdy nie zdołam opisać słowami.
Następne dwa dni poświęciliśmy na piesze wędrówki, które znajdowały się w naszej marszrucie. Do pierwszej należało dojechać 230 km typową, dwukierunkową drogą, którą w większości poruszali się turyści. 7,5-kilometrowy szlak, uważany za wymagający, umożliwiał dwie opcje: dojście do szczytu, albo obejście go wokół. Wybraliśmy drugą, gdyż wydawała się atrakcyjniejsza i mniej męcząca. Z przerwami na odpoczynek i podziwianie przyrody okrążenie zajęło nam niecałe cztery godziny.
Drugi marsz też poprzedzony był długim dojazdem (210 km), który prowadził przez malownicze wzgórza, według mojej oceny, najbardziej urozmaiconej geologicznie całej podróży. Dojechaliśmy do bezpłatnego parkingu w miarę wcześnie, ale prawie był zapełniony. Na szczęście wcisnęliśmy się pomiędzy dwa auta, których kierowcy bezmyślnie zaparkowali swoje pojazdy w dużych odstępach.


Znajdowaliśmy się w dolinie Hooker Parku Narodowego Mount Cook (używana jest też nazwa maoryska Aoraki). Zabrzmi to jak zacinająca się płyta gramofonowa, ale przemarsz nią to kolejny konieczny punkt wyjazdu do Nowej Zelandii. 10-kilometrowa wędrówka prawie płaskim terenem (różnica wzniesień nie przekracza 125 metrów) dla piechura to przyjemny spacer. Idzie się pomiędzy ośnieżonymi górami, z których Mount Cook jest najwyższym szczytem w kraju (3724 m.n.p.m.), strumykami, jeziorkami i lodowcami. Na jej końcu dochodzi się do jeziora Hooker, gdzie okalająca panorama powala człowieka na kolana. Siedzieliśmy na ogrzanych słońcem kamieniach wpatrując się w majestatyczne szczyty i nie myśleliśmy, żeby się stamtąd ruszyć. Ale najwspanialsze widoki trzeba pożegnać. Z bólem serca wracaliśmy do samochodu, żeby udać się do Queenstown, gdzie kończyła się nasza przygoda z perłą natury.
Autor tekstu i zdjęć: Wiesław Cypryś
Artykuł Nowa Zelandia – perły natury część II pochodzi z serwisu Nowy Dziennik.
czytaj cały artykuł...